Film momentami tak nadęty w swej pozornej „filozoficzności”, że aż groteskowy. Nie wierzę, że można coś takiego nakręcić na serio. Pewne sceny brzmią jak kiepski żart.
W dodatku jest nudno…gdyby jeszcze ten snobizm był ubrany w jakąś witalną formę (jak jest np. u Russella czy Żuławskiego – żeby podać pierwszych z brzegu filmowych snobów), to jeszcze miałoby to wymiar atrakcyjności… ale nasz skandynawski purytanin musiał oczywiście wybrać skostniałą, teatralną oprawę, której czasami przyczepiał się, nie wiedzieć czemu… zapewne przekonany, że w ten sposób tworzy się wielką sztukę. A tu nic z tego, bo – jak już kiedyś powiedział pewien ekscentryczny polski krytyk filmowy – to nawet jako teatr jest kiepskie.
A tak się fajnie film zapowiadał – niesamowitymi, pełnymi ekspresji ujęciami w kościele, w początkowych scenach… Może właśnie te sceny skłoniły mnie do postawienia oceny wyższej niż 4.
Cóż, nie wiem co Tobie powiedzieć... Na pewno nie mogę nazwać tego filmu snobizmem.
Czy zauważasz, że ta forma, teatralna i skostniała oddaje doskonale treść, przesłanie filmu? Czy nie widzisz, że nastrój, w jakim znajdują się bohaterowie jest dokładnie odzwierciedlony w hermetycznej, suchej oprawie wybranej przez Bergmana? Tutaj świetnie spełnia się fraza ukuta przez McLuhana "środek przekazu jest przekazem"!
Tak, jak wiara bohaterów jest pusta, tak i ich liturgia, wyrażanie religijności mają tę pustkę zapełnić, pomóc udawać, że jest w porządku. Oczywiście nic wcale w porządku nie jest, bo wiary nie ma - imituje się ją jedynie podczas nabożeństwa oddając (nieistniejącemu - w przekonaniu bohaterów) Bogu nic już nie znaczące gesty, formy pozbawione treści. Słowa modlitw są jak deklamacja wierszyka, z którym się nie utożsamiamy - twarde, suche, oporne, pozbawione duszy. Wszystko jest nieskończoną, ciągnąca się torturą: od całkowitej rezygnacji z walki o wiarę, po niemożność jednoznacznego opowiedzenia się po stronie ateizmu, od potrzeby bliskości po nienawiść. I to wszystko zostaje całkowicie oddane poprzez wolne tempo, długość scen, pauzy, prze-teatralizowane w niektórych momentach pozy. Bohaterowie przyrośli do swoich masek, żyją jak w klatce i na czas filmu my także zostajemy uwięzieni w ich udręczeniu.
Tak to widzę.
wybacz, ale ten film to są straszliwe, upierdliwe banały. Sam jestem w stanie (i przypuszczam, ze Ty też) napisać takich scenariuszy na kolanie ze 20 w ciągu godziny. Czy Bergman jest tu jakimś odkrywcą? Przeciętnie inteligentny człowiek wie, że jak jest rytuał, a za rytuałem nie ma prawdziwego uczucia, wiary, czy jakiejkolwiek głębi, to coś jest nie tak. Tylko czy jest to okazja, żeby od razu robić film z tego powodu? Oczywiście, film można robić na każdy temat, nawet z okazji tego, że przeleciał wróbelek za oknem. Tylko trzeba mieć jeszcze jakąś koncepcję. A Bergman od strony filmowej zrobił niewiele.
Pokazał teatr i to niezbyt dobrej jakości. Teatr, w którym roi się od tak strasznych banałów i tak strasznej groteski (oczywiście niezamierzonej), że nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Monologi Ingrid Thulin brzmią jak żywcem wyjęte z Monty Pythona (z całym szacunkiem dla Pythonów)... to jest po prostu tak żałośnie infantylne, że brzmi jak surrealistyczny żart.
Chwile groteski (która w zamierzeniu nadętego smutasa Bergmana miała być oczywiście arcypoważna) przeplatają się w tym gniocie z chwilami niezmierzonej nudy (która nie jest filozofią, bo filozofia to jednak coś innego niż banał, truizm i histeryczne wynurzenia ludzi niedojrzałych intelektualnie).
Jeżeli ktoś się takim kinem zachwyca, to cóż mogę powiedzieć.... Ja w każdym razie dziękuję.
Cóż, nie wiem co Tobie powiedzieć... Na pewno nie mogę nazwać tego filmu snobizmem.
Czy zauważasz, że ta forma, teatralna i skostniała oddaje doskonale treść, przesłanie filmu? Czy nie widzisz, że nastrój, w jakim znajdują się bohaterowie jest dokładnie odzwierciedlony w hermetycznej, suchej oprawie wybranej przez Bergmana? Tutaj świetnie spełnia się fraza ukuta przez McLuhana "środek przekazu jest przekazem"!
Tak, jak wiara bohaterów jest pusta, tak i ich liturgia, wyrażanie religijności mają tę pustkę zapełnić, pomóc udawać, że jest w porządku. Oczywiście nic wcale w porządku nie jest, bo wiary nie ma - imituje się ją jedynie podczas nabożeństwa oddając (nieistniejącemu - w przekonaniu bohaterów) Bogu nic już nie znaczące gesty, formy pozbawione treści. Słowa modlitw są jak deklamacja wierszyka, z którym się nie utożsamiamy - twarde, suche, oporne, pozbawione duszy. Wszystko jest nieskończoną, ciągnąca się torturą: od całkowitej rezygnacji z walki o wiarę, po niemożność jednoznacznego opowiedzenia się po stronie ateizmu, od potrzeby bliskości po nienawiść. I to wszystko zostaje całkowicie oddane poprzez wolne tempo, długość scen, pauzy, prze-teatralizowane w niektórych momentach pozy. Bohaterowie przyrośli do swoich masek, żyją jak w klatce i na czas filmu my także zostajemy uwięzieni w ich udręczeniu.
Tak to widzę.